Wychodząc w piątek przed 19 z domu myślałam sobie, że dam radę, co to dla mnie 45,8 km, po tylu pielgrzymkach pieszych na Jasną Górę (ośmiu), to przecież tylko chwila. Dobra pogoda, zero deszczu, brak wiatru, nawet nie za zimno, gdzieniegdzie rozciągająca się mgła – romantycznie. Pierwsze trzy stacje, miałam wrażenie, że jestem gdzieś obok. Pewnie dlatego, że myślałam, że mam iść przed siebie i tyle. To było tak na zasadzie, ja idę moją drogą, a Pan Jezus swoją.

Dopiero gdy wyszliśmy z miasta, gdy zdobiło się cicho. Zaczęłam myśleć o swoim życiu w kontekście drogi, tych rozważań, pisanych przez różnych ludzi. Te myśli sprawiły, że czułam się zmęczona, wydawało mi się, że jestem z nimi sama. Licząc tylko na swoje siły i odporność,  myślałam, że sobie poradzę, tak jak zwykle, na co dzień. Przecież jestem silna. Takim momentem przełomowym była stacja V. Tam, tak bardzo mocno do mnie dotarło, że powinnam
pozwolić sobie pomóc. Tak jak Jezus pozwolił sobie pomóc choć na chwilę. I to właśnie tu, pierwszy raz spotkałam Pana Jezusa i dalej poszliśmy już razem. On był  moim Światłem w ciemności nocy i w ciemności mojego serca. Pierwszy raz nie czułam lęku idąc przez ciemność, bo On szedł tuż obok. Zawsze, kiedy było  strasznie ciężko, wołałam do Niego i pomimo zmęczenia, bólu szłam dalej, czasem ze łzami w oczach, ale szłam. I na stacji XII, kiedy fizycznie myślałam, że to już będzie koniec, bo naciągnęłam sobie ścięgno i nie dało się już normalnie iść, tam właśnie na tej stacji umarła moja samowystarczalność i ja już wiem, że sama to nic nie mogę zrobić. Wszystko co mam, co umiem, co mi się udaje jest darem, a nie moją zasługą. W bólu, coraz wolniej doszłam do Wąwolnicy na 8:00. Ta noc była dla mnie czasem łaski, potrzebowałam wejść w ciemność, żeby zrozumieć, że nigdy nie jestem sama. W tą noc Ekstremalnej Drogi
Krzyżowej spotkałam Pana.
  Chwała Panu!