Kiedy wpadłam na pomysł, aby iść na EDK i powiedziałam o tym mężowi - był za, chociaż nie do końca był pewien, czy będę w stanie pokonać taką (najdłuższą) trasę. Ja też nie byłam pewna, wręcz przeciwnie - byłam pewna, że nie dojdę, że obetrą mnie buty, że będę miała odciski, będę miała uraz/kontuzję, naderwę ścięgno itp.

Kiedy ruszyliśmy pierwszy kryzys przyszedł szybko - jeszcze w Lublinie obtarł mnie but i chciało mi się spać. W kościele na Poczekajce pomodliłam się o to, aby dojść. I - chociaż nie było ciągle kolorowo - to doszłam. I w dodatku miałam tyle siły i energii, takiej niespodziewanej, nie wiem skąd, że to się w głowie nie mieści - kiedy bolały mnie stopy od chodzenia, to zaczynałam biec. Inni patrzyli ze zdziwieniem, więc tłumaczyłam. Z czasem podbiegaliśmy w kilkoro :) I jak się okazało - to mojemu mężowi szło się gorzej, jemu nogi ciążyły bardziej. Od Kębła zaczęłam iść sama, chciałam podsumować EDK, to, co mi dała, co zyskałam. I doszłam do wniosku, że pozwoliła mi uwierzyć, pokazała, że mogę. Co w moim myśleniu jest przełomowe, bo punktem wyjścia ostatnimi czasy było: to nie dla mnie, ja nie dam rady, ja pewnie nie będę mogła - pewnie nie będę mogła mieć dzieci albo nie doniosę ciąży, nie przedłużą mi umowy, nie znajdę nowej pracy, niemożliwe, żeby mnie spotkało szczęście. Po dojściu do wniosku, że skoro przeszłam 50 kilometrów, to mogę wszystko, że blokuje mnie tylko i wyłącznie myślenie i moje obawy. Z sanktuarium do samochodu pobiegłam, przecież mogę wszystko.