"Pan prostuje ścieżki sprawiedliwym, na których potykają się grzeszni"
Te słowa, które usłyszałem na Mszy Świętej najmocniej utkwiły mi w sercu, a po tych ponad 40 kilometrach wypełniły się niesamowitą głębią w duszy.

EDK w tym roku przeszedłem po raz pierwszy. Tę decyzję odkładałem już 2 lata, aż wreszcie powiedziałem sobie "teraz albo wcale". Przed trasą byłem pełen wątpliwości, które narastały z każdą godziną i minutą. Teraz już wiem, że to nie były "moje" wątpliwości ale działanie "kogoś" kto chciał mnie powstrzymać.

Napiszę wprost - nie było łatwo... i bardzo dobrze. Do wielkich rzeczy dochodzi się w trudach, bo właśnie ten wysiłek sprawia, że tym mocniej się je docenia. Na trasie między stacjami milczałem, rozmyślałem, wgryzałem się w siebie samego, w to kim jestem, w swoją wartość. Gdzieś od 7 stacji pojawił się pierwszy kryzys, a potem było jeszcze ciężej. Każda kolejna stacja była jak fragment wysokiej góry, na którą się wspinałem. Ból stóp, który odczuwałem z każdym krokiem postanowiłem ofiarować Jezusowi - za siebie, swoje życie, za żonę, za małżeństwo, za dzieci, za ojcostwo,..... W momentach szczególnej trudności ściskałem mocniej brzozowy krzyż i wołałem do Niego aby dodawał mi sił - i moje wołanie nie pozostało bez odpowiedzi.

Wschodzące słońce po ciężkiej nocy przyniosło orzeźwienie i nowe siły. Ostatnie kilometry, zwłaszcza między 13 i 14 stacją okazały się najtrudniejsze ale za nic w świecie nie chciałem rezygnować.

Dotarłem. Zmęczony. Obolały. Szczęśliwy...

Nie żałuję ani jednego, pokonanego metra. Ta noc była wyjątkowa. Co prawda ten wyczyn był jednorazowy ale niesamowicie pomocny w zmaganiu się z codziennością. Teraz w chwilach zwątpienia wracam myślami do tej drogi i wiem, że Bóg ukształtował mnie do walki o prawdę o sobie, a nie do przyjmowania neutralnych półśrodków i letnich kompromisów.

EDK jest jak ogień, a Jezus próbuje swoje złoto poprzez pełne w nim zanurzenie.

Odważ się pójść za Mistrzem.